2 października 2018

Protest rezydentów 2017. I minął rok…

Realne, choć dalekie od postulowanych podwyżki płac. To po pierwsze. Po drugie znacznie większa (i rosnąca) rola w strukturach lekarskiego samorządu, w związku zawodowym lekarzy. Głos rezydentów rok temu stał się słyszalny i taki pozostał. To niewątpliwie sukcesy protestu, który jesienią 2017 r. zdominował debatę o kształcie polskiego systemu ochrony zdrowia. A co z resztą postulatów?

Po stronie „ma” na koncie Porozumienia Rezydentów niewątpliwie są podwyżki płac, jakie lada moment (czyli może za miesiąc, może za dwa) odczuje, w mniejszym lub większym stopniu, część lekarzy. Rezydenci wywalczyli dla siebie wyższe pensje zasadnicze, dodatki lojalnościowe za zobowiązanie do okresowej pracy w Polsce po zakończeniu specjalizacji i nieznaczną poprawę zasad dyżurowania (za dyżury wynikające z programu płaci resort zdrowia, szpital nie będzie też zabierać lekarzom za tzw. zejścia po tych dyżurach). Protest, w którym rezydenci przywoływali odwieczny postulat środowiska lekarskiego: średnia krajowa dla stażysty, dwie dla lekarza bez specjalizacji, dwie i pół dla lekarza z „jedynką”, trzy dla specjalisty, zaowocował też propozycją ministra zdrowia dla części specjalistów. Ci, którzy pracują w szpitalu na etacie i zobowiążą się do niepodejmowania tożsamej pracy u innych świadczeniodawców, mogą otrzymać pensję zasadniczą w wysokości 6750 zł brutto. OZZL szybko obliczył, że taka płaca ze wszystkimi dodatkami i wynagrodzeniem za trzy, cztery dyżury we własnym szpitalu daje lekarzowi około 10 tys. zł. Jeśli do tego dodać pracę „na lekko” (kilka godzin dwa, trzy razy w tygodniu) w opiece ambulatoryjnej lub prywatnej praktyce, wynagrodzenie wydaje się bardzo godziwe przy znacznie mniejszym nakładzie sił i czasu niż w tej chwili.

Reszta postulatów rezydentów, jak to mówią nauczyciele matematyki, pozostaje na razie „w pamięci”. Konkretnie – w pamięci członków zespołu pracującego nad nową ustawą o zawodach lekarza i lekarza dentysty. A najważniejszy – dotyczący tempa wzrostu nakładów na ochronę zdrowia – wręcz poza pamięcią.

Ocena skutków protestu, tych bezpośrednich i dalekosiężnych, nie jest jednoznaczna. Bezdyskusyjnym sukcesem  rezydentów, którego zapomnieć nie sposób, była dymisja Konstantego Radziwiłła. Ministra, który przyniósł ze sobą nadzieję, a odszedł w atmosferze kompletnego rozczarowania. Który zdążył popaść w konflikt chyba ze wszystkimi środowiskami i którego ideologiczne zacietrzewienie, w kwestiach związanych z organizacją i finansowaniem systemu ochrony zdrowia, groziło zawaleniem się i tak chwiejnej konstrukcji. Następca, cokolwiek by deklarował, musi te najbardziej absurdalne pomysły swojego poprzednika (np. dotyczące sieci szpitali) szybko korygować.

Trudno przecenić przejęcie inicjatywy przez młodych lekarzy w strukturach samorządu lekarskiego. Za wcześnie mówić o przejęciu władzy i chyba nie do końca o to chodzi, ale trzeba mówić o mocnym wejściu w struktury. To musi wpłynąć i na bieżące działanie izb lekarskich, które bez wątpienia dążą do tego, by być bliżej swoich członków i bardziej dla swoich członków, i na relacje między samorządem a instytucjami kreującymi politykę zdrowotną.

Udało się wywalczyć postęp w sprawie płac. Lecz i tu nie ma pełnego sukcesu. Odłogiem leży problem wynagrodzenia lekarzy, którzy specjalizują się poza rezydenturą. Gdyby – w jakiejś innej, lepszej rzeczywistości – zrealizowany został postulat samorządu lekarskiego dotyczący płac, zarabialiby dwie średnie krajowe. W tej chwili ich płace reguluje ustawa o minimalnym wynagrodzeniu pracowników wykonujących zawody medyczne. Mają wskaźnik 1,05, co oznacza, że za kilka lat (już w 2021 r., zapewnia resort zdrowia) będą zarabiać nieco więcej niż średnia krajowa (w tej chwili około 4,8 tys. zł brutto). Teraz wskaźnik 1,05 odnosi się do kwoty bazowej 3,9 tys. zł… Ustawa milczy o lekarzach specjalistach zatrudnionych poza szpitalami i tych, którzy pracują na kontraktach. Część z tych ostatnich, dokonawszy odpowiednich kalkulacji, już zgłasza się do szefów szpitali i deklaruje chęć powrotu do pracy etatowej.

W dodatku sukces, jakim jest zwiększenie płac lekarskich, osiągnięty został w naprawdę kiepskim stylu. Niewielka w tym wina samych rezydentów, którzy podpisywali porozumienie z ministrem pełni wiary w dobre intencje, a może po prostu zmęczeni kilkumiesięcznym protestem i przeciągającymi się negocjacjami. Ustawa o świadczeniach opieki zdrowotnej, która weszła w życie w sierpniu (zamiast przed 1 lipca), napisana tak niechlujnie, że wymaga szybkiej nowelizacji, bo interpretacje ministra zdrowia mogą się nie obronić w postępowaniach administracyjnych, jest pełna przykrych niespodzianek. Takich, jaka spotkała rezydentów specjalizacji stomatologicznych, którym Ministerstwo Zdrowia uniemożliwiło powiększenie wynagrodzenia o tzw. bon patriotyczny. Na marginesie: gdy posłowie na posiedzeniu Komisji Zdrowia przepytywali przedstawicieli resortu zdrowia i NFZ o projekt dentobusów, usłyszeli od wiceministra Macieja Miłkowskiego, że dentobusy to generalnie sukces, choć są i problemy. Jednym z nich jest brak chętnych do pracy stomatologów, bo nie jest to tak opłacalny biznes jak stomatologia prywatna. Czy nie byłoby w interesie publicznym (zwłaszcza że resort zdrowia zapowiada poprawianie opieki stomatologicznej nad dziećmi i młodzieżą) posiadanie zasobu kadrowego, który za kilka lat miałby obowiązek pracować w sektorze publicznym? Choćby nawet przez dwa lata? Samorząd lekarski zdecydowanie oprotestował decyzję Ministerstwa Zdrowia, ale prawda jest taka, że uchwalono fatalną ustawę, do której środowisko lekarskie od początku miało stosunek ambiwalentny. Z jednej strony poddawało krytyce liczne zapisy, z drugiej – wyczekiwało jej uchwalenia (podwyżki!). Trudno uciec od myśli, że jeszcze raz potwierdziła się obiegowa prawda: niezwykle trudno zjeść ciastko i mieć ciastko. Lub też, bardziej dosadnie: trudno siedzieć jedną d… na dwóch weselach.

To wszystko są jednak didaskalia wobec głównego problemu, przed którym stanie już wkrótce system ochrony zdrowia, a który będzie pokłosiem i protestu rezydentów, i zawartego z ministrem porozumienia. Nie udało się bowiem wywalczyć realizacji podstawowego postulatu – 6,8 proc. PKB na zdrowie w ciągu trzech lat. Rezydenci dali się przekonać, że niemal taki sam wzrost (do 6 proc. PKB) rozłożony do 2024 r. to i tak sukces, bo wzrost będzie bezprecedensowy. Kluczowe słowo – będzie. Gdyby (w innej, lepszej rzeczywistości) wywalczono 6,8 proc. PKB w ciągu trzech lat, nakłady musiałyby wzrosnąć skokowo (kolejne słowo klucz) już w tym roku, najpóźniej w przyszłym. To zaś oznaczałoby, że politycy nie mogą odkładać decyzji o wskazaniu źródeł sfinansowania tak dużego wzrostu. W tej chwili mamy zaś do czynienia z sytuacją, w której skokowo wzrosną koszty systemu (płace lekarzy, pielęgniarek, częściowo również innych, gorzej uposażonych grup zawodowych), a poziom finansowania pozostanie praktycznie bez zmian. Przy ogólnie wyższych kosztach systemu (inflacja medyczna, demografia) zapisy porozumienia i uchwalona ustawa raczej przybliża polską ochronę zdrowia do katastrofy, niż ją przed nią chroni.

Pytanie, czy jeśli nadejdzie krytyczny moment, środowisko lekarskie będzie chciało i potrafiło się zmobilizować, by jeszcze raz zawalczyć o normalność systemu ochrony zdrowia.

I czy doświadczenie protestu AD 2017 oraz porozumienia z lutego 2018 sprawi, że inne środowiska zawodowe (a także, choćby w pewnym stopniu, pacjenci) będą uważać lekarzy za swoich sojuszników, czy za tych, którzy w najtrudniejszym momencie walczą przede wszystkim o swoje. To pytanie otwarte, na które w tej chwili niełatwo znaleźć odpowiedź. Być może przyniosą ją kolejne tygodnie i miesiące, w których poznamy owoce (rzeczywiste koszty i skutki) porozumienia zawartego w lutym 2018 r.

Małgorzata Solecka

Puls nr 10/2018

Tagi: , ,

Forum dyskusyjne - napisz komentarz

Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.

Archiwum

Wszystkie kategorie